Forum POLITYKA 2o Strona Główna POLITYKA 2o
Twoje zdanie o...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Wiadomości - materiały Gabree
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 24, 25, 26  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Felietony, Ciekawe Artykuły,
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 15:17, 02 Cze 2007    Temat postu:

Dojdziemy do 6 procent


Poseł Jolanta Szczypińska (PiS):
Przedłużający się strajk w służbie zdrowia przyjmuję z wielką przykrością. Nakłady na ochronę zdrowia zwiększone o 5,8 mld zł to jest bardzo duża suma. A że są one przeznaczone na świadczenia, to bardzo dobrze, bo to oznacza, że pacjenci nie będą musieli stać już tak długo w kolejkach. Nie możemy zapominać o tym, że zawsze 60 proc. ze świadczeń zdrowotnych to środki przeznaczone na wynagrodzenia. Oprócz tego rząd przedstawiał nowelizację ustawy gwarantującej 30-procentowe wynagrodzenie w następnych latach. Czyli w tym miejscu postulaty lekarzy zostały spełnione.

Sadzę, że pojawiające się negatywne wypowiedzi liderów tego związku nie są odpowiednie do propozycji, jakie daje im rząd. Pamiętajmy również o tym, że jeszcze w tym roku rząd ma uruchomić ponad 800 mln zł na świadczenia zdrowotne, co oznacza, że tych świadczeń będzie można więcej zrobić i dzięki temu wzrośnie wynagrodzenie. Ponadto podwyżki płac nie należą się tylko lekarzom, lecz także pielęgniarkom, położnym i wszystkim pracownikom ochrony zdrowia. W mim odczuciu, liderzy strajkującego związku o tym zapominają i zamykają się tylko na swoje środowiska, a to nie jest dobre.
Proponowany wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest ogromną sumą, której nigdy do tej pory nie było. Przypomnę tylko, że w zeszłym roku było 5 mld zł więcej niż w 2005 r., za dwa lata będzie też taka suma, czyli dojdziemy do 6 proc PKB, ale stopniowo, bo inaczej się nie da.
not. MST
BRAWO RZAD !!!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 15:24, 02 Cze 2007    Temat postu:

"Nie jesteśmy żadną bandą, jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny"...
W Sopocie stanie pomnik Żołnierzy Wyklętych!!


Oficerowie i żołnierze Wojska Polskiego, Armii Krajowej i innych formacji, którzy w okresie okupacji sowieckiej i niemieckiej walczyli o niepodległy byt państwa polskiego, w roku 1944 i na początku 1945 musieli sobie odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: bić się czy się nie bić?

Z jednej strony, Niemcy opuszczali Polskę, co budziło zrozumiałą radość, zwłaszcza na Pomorzu, Śląsku czy w Wielkopolsce, gdzie ich zbrodnie na polskiej ludności, nazywane "oczyszczaniem gruntu" (po wcieleniu tych ziem do Rzeszy), budziły grozę. Z drugiej strony, na początku stycznia 1944 r. armia sowiecka wkroczyła w legalne granice Rzeczypospolitej. Ku zdumieniu i przerażeniu Kresowiaków okazało się, że nadal obowiązują pakty Stalina z Hitlerem z sierpnia i września 1939 r., teraz już pod kuratelą aliantów! Że "sojusznicy naszych aliantów" nie są bynajmniej naszymi sojusznikami. Że są wrogo nastawieni do rządu RP i do Polskiego Państwa Podziemnego. Że zwożą do Polski podejrzaną żulię - ni to Polaków, ni to Rosjan: aparatczyków, enkawudzistów i propagandzistów moskiewskiego chowu, którzy na pół po polsku, na pół po rosyjsku bełkoczą o Polsce "ludowej" i "demokratycznej". Dokładnie tak samo jak w roku 1920, gdy bolszewicy przywieźli do Polski swój "rząd", tylko że teraz obowiązuje inny język. Już się nie mówi o "trupie Polski", o "światowej rewolucji" i o "republice rad". Teraz mówi się o "demokracji", która jest "wyzwoleniem od reakcji", czyli od wolnej Polski...

Bić się czy się nie bić?
Zagrabione Polsce jesienią 1939 r. ziemie, zajęte od lata 1941 r. przez Niemców, Sowieci uważali za swoje. Co więcej, od razu zaprowadzili tam terror. Nie pytając Polaków o zdanie, traktowali ich jak obywateli sowieckich, a młodych Polaków wcielali na siłę do swej armii. Odbywały się na nich prawdziwe "polowania" z udziałem NKWD.
Nie lepiej było za "linią Curzona", gdzie Sowieci celebrowali ustanowienie "rządu" ułożonego w Moskwie przez Stalina, choć mieliśmy legalny, uznawany przez cały cywilizowany świat rząd RP, wówczas na uchodźstwie.
Bić się czy się nie bić? Pozostanie w warunkach konspiracyjnych było dla oddziałów zbrojnych, zwłaszcza dla Armii Krajowej, o wiele trudniejsze niż "za Niemca". Chodzi o to, że wraz z wkraczaniem armii sowieckiej na kolejne polskie tereny miejscowe formacje dekonspirowały się zgodnie z założeniami operacji "Burza", która miała być ogólnonarodowym powstaniem. Pod pretekstem "oczyszczania zaplecza frontu" silne jednostki NKWD śledziły i atakowały polskich partyzantów pozostających jeszcze w swych leśnych bazach. W styczniu 1945 r. ostatni dowódca AK gen. Leopold Okulicki "Niedźwiadek" rozwiązał Armię Krajową. Chciał w ten sposób "rozładować" lasy, by nie narażać żołnierzy AK wiernych przysiędze na śmierć w otwartych starciach z Sowietami. Jego ostatni rozkaz nie dał jednak jasnej odpowiedzi na pytanie, co dalej robić. Generał Okulicki wyraźnie w nim mówił, że "Polska, według rosyjskiej recepty, nie jest tą Polską, o którą bijemy się szósty rok z Niemcami, dla której popłynęło morze krwi polskiej i przecierpiało ogrom męki i zniszczenie kraju". Wyraźnie wskazywał więc na potrzebę dalszej walki, choć nie mówił, jaką formę powinna ona przybrać. Zwalniał oficerów i żołnierzy z przysięgi, a jednocześnie wzywał ich: "Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości państwa i ochrony ludności polskiej przed zagładą (...). W tym działaniu każdy z was musi być dla siebie dowódcą". Czy ta "praca i działalność" to także walka z nowym okupantem? Sami musieli sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Nie tracić nadziei
Choć zwolnieni z przysięgi złożonej w warunkach okupacji, mieli jednak dalej walczyć o niepodległy byt Polski. Jedni postawili na legalną działalność polityczną, zwłaszcza w strukturach PSL. Inni postanowili przeczekać najtrudniejszy czas, licząc na polityczne rozwiązania dla całej Europy Środkowowschodniej, która znalazła się pod sowieckim butem. Przecież alianci nie mogli nas sprzedać! Jeszcze inni uznali, że nawet jeśli ta sytuacja się zmieni, to mogą nastąpić nieodwracalne zmiany związane z działalnością pacyfikacyjną i represyjną prowadzoną przez formacje sowieckie oraz tworzące się ich "polskie" odpowiedniki takie jak UB czy KBW. Postanowili więc pozostać w lesie i prowadzić ograniczoną działalność zbrojną. Właściwie trudno nawet mówić o działalności zbrojnej. Oficerowie i żołnierze powojennej antykomunistycznej konspiracji zbrojnej prowadzili działalność o charakterze bardziej propagandowym niż zbrojnym. Przecież nie mogli występować ani przeciwko jednostkom sowieckim, ani przeciwko KBW w otwartym polu. Zresztą, jeśli chodzi o żołnierzy wojska "ludowego" i o większość milicjantów w tych czasach, to byli przecież także nasi chłopcy, koledzy tych z partyzantki antykomunistycznej. Nie było w Polsce wojny domowej. Żołnierze wojska "ludowego" czekali tylko, by coś się zmieniło. W ciągu kilku godzin rozprawiliby się z "popami", czyli sowieckimi oficerami i aparatczykami, "pełniącymi obowiązki Polaków" (POP) - jak to sformułował polski wywiad. Sam Stalin powiedział swoim lokajom z PPR na jesieni 1944 r., że warunkiem ich rządów jest obecność armii sowieckiej na terenie Polski. "Gdy nas nie będzie, wystrzelają was jak kuropatwy"...
Nie było więc wojny domowej, była prewencja i propaganda. W roku 1946 oddziały antykomunistyczne przygotowywały ludzi do "referendum ludowego" i do "wyborów". Pokazywały się w różnych miejscach, by wlać otuchę w serca Polaków, wiarę w to, że nie wszystko jeszcze stracone, że Sowiety i ich kolaboranci nie są omnipotentni. Nikt nie myślał o tym, że zarówno referendum, jak i wybory zostaną sfałszowane. Trzeba było nadziei wbrew temu, co się na co dzień widziało.

Kary za kolaborację
Oddziały podziemne rozbrajały posterunki milicji bardziej dla pokazania swych możliwości niż po to, by atakować milicjantów. Wymierzały kary chłosty (np. wyciorem karabinowym na goły tyłek) szczególnie gorliwym "działaczom" PPR. Nakazywały zjedzenie nienawistnej, czerwonej, moskiewskiej legitymacji partyjnej. Nie było litości dla funkcjonariuszy NKWD, UB, sowieckich pomocników UB, konfidentów i donosicieli, którzy przez swą działalność narażali ludzi, dekonspirowali osoby związane z podziemiem. Takich likwidowano, wychodząc z założenia, że są oni przedstawicielami policji politycznej obcego państwa zniewalającego Polskę.
Zdarzało się, że żołnierze i oficerowie podziemia dawali się "werbować" do wojska "ludowego" czy nawet do UB, by przeniknąć zamiary wroga, by osłabić skuteczność jego represyjnych działań wobec Polaków. Czasami po prostu po to, by wyprowadzić grupę milicjantów czy żołnierzy do oddziału leśnego lub po to, by przygotować skuteczny atak na więzienie przepełnione żołnierzami AK i innych formacji niepodległościowych.

Wierni do końca
Po latach nazwano ich "żołnierzami wyklętymi". Czy to dobre określenie? Może lepiej mówić o żołnierzach zawsze wiernych, wiernych do końca? Takich, którzy nie utracili wiary w niepodległą Polskę, których nie zwiodły oszukańcze, propagandowe hasła sowieckie. Umierali w walce - co było dla nich szczęśliwym rozwiązaniem - albo po długich udrękach, po torturach w kaźniach NKWD-UB czy Informacji Wojskowej, po haniebnych "procesach", gdzie bohaterom Polskiego Państwa Podziemnego zarzucano kolaborację z Niemcami i niepopełnione zbrodnie. A potem szubienica (jak generał "Nil") albo katyński strzał w tył głowy (jak większość skazanych przed komunistycznymi "sądami"), albo salwa na wprost poprzedzona haniebnym okrzykiem: "Po zdrajcach narodu polskiego, ognia!". Jak bardzo ten okrzyk ich bolał, skoro 17-letnia sanitariuszka zdobyła się na to, by po tych słowach wykrzyczeć w ostatnich sekundach swego życia: "Niech żyje Polska!".

Bezkarni
Jest rok 2007, a w wolnej Polsce ciągle jeszcze można bezkarnie znieważać bohaterów tamtej tragicznej walki. Kiedy Sejm RP przyjął uroczystą uchwałę w sprawie uczczenia majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki" oraz innych bohaterów II konspiracji niepodległościowej, gazeta "Trybuna" skwitowała to krótkim tytułem: "Ich krwawy idol!". Tak jeszcze dziś można pisać. W Polsce i po polsku! Stylistyka i "poetyka" jak w polskojęzycznych gadzinówkach, sowieckich "Czerwonych Sztandarach" lat 1939-1941, gdzie zdrajcy Narodu Polskiego w warunkach okupacji zarabiali na sowiecki jurgielt i powojenną karierę haniebnymi tekstami wyrażającymi radość z upadku Rzeczypospolitej i z bolszewickich rządów. Wmawiają nam dziś w swoich gazetach byli aparatczycy i bezpieczniacy oraz ich dzieci i wnuki, że po wojnie toczyła się wojna domowa o "wizję Polski" i oni tę wojnę wygrali! Wmawiają nam, że stosunek do oficerów i żołnierzy antykomunistycznej konspiracji zbrojnej wynika z poglądów. Oni, jako "lewica", uznają ich ciągle za bandytów, którzy nie docenili "historycznych zmian". Nie tak wyglądała linia podziału! Nie prawica i lewica, lecz Polska wolna i Polska kolaborancka, skundlona! O wolną Polskę walczyła zarówno prawica, jak i lewica. Wybitny działacz PPS Kazimierz Pużak, sądzony najpierw w Moskwie, potem przez sąd "polski", został zamęczony w więzieniu w Rawiczu. Co wspólnego z nim mogła mieć ta psiarnia nazywająca się "polską lewicą", która w "sejmie" oklaskiwała Bieruta aż do omdlenia rąk, a ćwierć wieku później głosowała za wpisaniem do konstytucji PRL wiecznej podległości Sowietom? Żadna etykieta polityczna nie jest w stanie zamaskować zaprzaństwa i zdrady. Rzecz w tym, byśmy w końcu zaczęli używać właściwego języka do opisu tego, co się w Polsce po wojnie działo.

Pomnik w Sopocie
Dziwią się niektórzy, że pomnik Żołnierzy Wyklętych stanie w Sopocie. Dlaczego w Sopocie? A dlaczego nie w Sopocie? - można by natychmiast odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Każde miejsce w Polsce jest dobre na taki pomnik. Po wojnie w Sopocie i w całym Trójmieście gromadzili się działacze polityczni i konspiratorzy z głębi kraju zagrożeni aresztowaniem przez UB. Na nowym terenie łatwiej było się ukryć, przeczekać. Tu mieli swoje dowództwo żołnierze wileńskiej AK, którzy pod komendą majora "Łupaszki" prowadzili w roku 1946 kampanię propagandową i prewencyjną na Pomorzu. Tu ma swój kamienny obelisk bohaterska sanitariuszka "Inka". Tu mieszka wielu żołnierzy i konspiratorów z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny ekspatriowanych po wojnie na zachód.
Idea pomnika powstała w kręgu organizatorów rajdów IPN szlakiem żołnierzy majora "Łupaszki" na Pomorzu. Pomysłodawcą pomnika jest poseł Leszek Dobrzyński, który już uczestniczył w rajdzie. Jest wiele miejsc bitew i dramatycznych wydarzeń z udziałem żołnierzy podziemia antykomunistycznego, które już zostały upamiętnione. Tych miejsc przybywa. Ciągle brak jednak symbolicznego miejsca pamięci obejmującego wszystkich żołnierzy wyklętych. Może takim miejscem stanie się Sopot? Tym bardziej że pomnik nie stanie na peryferiach miasta, lecz w samym jego sercu: na placu przed kościołem garnizonowym św. Jerzego, tuż przy znanym w całym kraju deptaku prowadzącym na sopockie molo.
Do zespołu roboczego, który zajmuje się realizacją pomnika, należą, poza posłem Dobrzyńskim, poseł Stanisław Pięta oraz historycy IPN z Gdańska i z Warszawy. Do Komitetu Honorowego zaproszono prezesa Światowego Związku Żołnierzy AK Czesława Cywińskiego, prezesa Związku Żołnierzy NSZ Bogdana Szuckiego, prezesa IPN dr. hab. Janusza Kurtykę, dyrektora Urzędu ds. Kombatantów Janusza Krupskiego oraz prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego.

"Amerykańska" forma
Punktem wyjścia do kompozycji pomnika jest zdjęcie przedstawiające majora "Łupaszkę" z czterema dowódcami jego szwadronów wykonane w 1945 r. w Białostockiem. Można je uznać za zdjęcie symboliczne; tym bardziej że jest ono już dobrze znane i kojarzone z podziemiem antykomunistycznym. Może przez pomnik stanie się ikoną całego polskiego antysowieckiego podziemia? Sam mjr "Łupaszko" był jednym z najbardziej znanych i skutecznych dowódców tego okresu w Polsce. Głównym elementem pomnika będzie więc pięć figur żołnierzy naturalnej wielkości, wykonanych z metalu. Jest to zarazem świadome nawiązanie do pomnika żołnierzy amerykańskich walczących podczas II wojny światowej, przedstawiającego grupę żołnierzy stawiających sztandar na wyspie Iwo Jima. Kompozycja będzie też zawierać nazwiska dowódców polskiego podziemia niepodległościowego. Skoro niemożliwe jest upamiętnienie wszystkich żołnierzy, to trzeba choćby przez nazwiska i pseudonimy dowódców złożyć im hołd. Zresztą, ci, którzy przeżyli, do dziś mówią z dumą: byłem u "Ognia", byłem u "Zapory", byłem u "Orlika"...
Dzięki pracy historyków IPN nad "Atlasem podziemia niepodległościowego 1944-1956" udało się ustalić nazwiska dowódców partyzanckich tego czasu (ponad 1100!) oraz sieci konspiracyjnych z całej Polski.

Wspólne dzieło
Inicjatorzy budowy pomnika pragną, by był on wspólnym dziełem. Nie chodzi o to, by znaleźć bogatego sponsora, lecz o to, by Polak mógł powiedzieć: to także mój pomnik. Czarna legenda "bandytów", którą budowały pracowicie przez kilkadziesiąt lat bezpieka i propaganda komunistyczna, przynosi ciągle zatruty plon w postaci niezrozumienia powojennej walki, uznawania jej za "bezsensowną", traktowania jak "walki bratobójczej", "wojny domowej" etc. Dwa tygodnie temu na przeglądzie teatralnym w Gdyni pokazano sztukę Tadeusza Różewicza "Do piachu" - najbardziej plugawy, znieważający powojenne podziemie tekst, jaki kiedykolwiek czytałem. Do tego szczególnie niebezpieczny, bo autor jest powszechnie znany. Reakcji mediów nie było... Mam nadzieję, że udział w budowie pomnika pozwoli nam na to, co w sprawie jest najważniejsze: na refleksję o tragedii tych naszych dziewcząt i chłopców, którzy w warunkach sowieckiej okupacji nie wahali się rzucić swojego życia losu na stos...
Piotr Szubarczyk
IPN Gdańsk

A TY WOJSKOWY PRL PO KTOREJ BYLES STRONIE ???
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 15:26, 02 Cze 2007    Temat postu:

Czerwone dynastie w MSZ (1)!!!

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 15:29, 02 Cze 2007    Temat postu:

Listonosz doniósł.

Dziadziuś

Uczniowie trzecich klas gimnazjum uczą się o tym, że dziadek ministra Romana Giertycha był czołowym polskim antysemitą. W podręczniku przytaczany jest fragment jego książki z 1937 r. dotyczącej „zlikwidowania sprawy żydowskiej”. Czytamy w nim między innymi: „obóz narodowy (...) dążyć będzie do całkowitego zlikwidowania sprawy żydowskiej w Polsce drogą zmuszenia żydów do całkowitej emigracji”. Autorzy podręcznika wyjaśniają, że w książce działacza obozu narodowego „żyd” celowo został napisany z małej litery. Jędrzej Giertych dał w ten sposób wyraz swojej niechęci do ludności żydowskiej.

Podręcznik został napisany w 2001 r,. a więc w czasie kiedy Roman, wnuk Jędrzeja Giertycha, nie był jeszcze ministrem edukacji.

– Wybór cytowanego w podręczniku tekstu podyktowany był potrzebą podania uczniom źródła ukazującego reprezentatywny pogląd czołowego przedstawiciela konkretnego środowiska politycznego – wyjaśnia Krzysztof Rzeczkowski, koordynator promocji historii Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.
– W tym wypadku chodziło o przedwojenne środowisko skrajnej prawicy. Dodaje, że podręcznik jest zgodny z programem nauczania „Podróże w czasie” dopuszczonym przez ministra edukacji narodowej do użytku szkolnego w 1999 r. – Od momentu wydania podręcznik nie był w żaden sposób zmieniany, ponieważ byłoby to niezgodne z ustawą dotyczącą tego typu wydawnictw – mówi Rzeczkowski.

Z antysemityzmu zasłynął nie tylko dziadek ministra, ale także jego ojciec Maciej. Przypomnę tylko o broszurze eurodeputowanego Macieja Giertycha opatrzonej logo Parlamentu Europejskiego, w której pisze on, że „Żydzi wolą żyć odseparowani od innych społeczności i sami zamknęliby się w gettach”. Prasa światowa nazwała książeczkę skandalem. Szef Parlamentu Europejskiego Hans Gert Pottering nakazał wszczęcie dochodzenia w tej sprawie.

...i ducha nie gaście - przydadzą się węgle do ponownego uruchomienia pieców krematoryjnych!!!
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 15:39, 02 Cze 2007    Temat postu:

W przededniu dnia konfidenta !!!!
Jak szybko mija czas! Ani się obejrzeliśmy, a tu już w poniedziałek minie 15 lat od obalenia rządu premiera Jana Olszewskiego, który na wezwanie Sejmu podjął próbę ujawnienia agentury w strukturach państwa. Ta rocznica nabrała dzisiaj dodatkowej aktualności, bo na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego, uznającego ustawę lustracyjną za częściowo sprzeczną z Konstytucją, wróciliśmy do punktu wyjścia, to znaczy do stanu, jaki wytworzył się w roku 1992, również na skutek orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który uchwałę lustracyjną Sejmu z 28 maja 1992 roku uznał za sprzeczną z Konstytucją.

Jak już dzisiaj wiemy z ujawnionych protokołów przesłuchań Jacka Kuronia przez płk. Jana Lesiaka, Jacek Kuroń w roku 1985 i latach następnych za pośrednictwem tego oficera przedstawił ówczesnej władzy polityczną ofertę: jeśli władza dyskretnie pomoże lewicy laickiej w wyeliminowaniu z podziemnych struktur wszelkiej "ekstremy", to lewica laicka ze swej strony udzieli ludziom władzy gwarancji zachowania pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych oraz gwarancji zachowania "zdobyczy", którymi komunistyczna nomenklatura właśnie się uwłaszczała, rabując majątek państwowy i zakładając "stare rodziny". Lewica laicka, której Jacek Kuroń był wybitnym przedstawicielem, to dawni stalinowcy, którzy w różnych momentach zerwali z partią, a nawet wystąpili przeciwko niej, tworząc jeden z nurtów opozycji demokratycznej. Eliminacja "ekstremy", czyli konkurentów politycznych, była lewicy laickiej potrzebna nie tylko gwoli zaspokojenia ambicji uznania jej za jedyną reprezentantkę polskiego społeczeństwa, ale również - przeprowadzenia delikatnej operacji w sferze tzw. nadbudowy.

Czego szukał Michnik
O ile bowiem pierwsza "Solidarność" była tworzona od dołu, o tyle "Solidarność" "odrodzona" na podstawie umowy Okrągłego Stołu była tworzona od góry, na zasadzie certyfikatu, jaki lewica laicka wystawiała przy użyciu, że tak powiem, Lecha Wałęsy, będącego wtedy jeszcze umiłowaną duszeńką. W ten prosty sposób "ekstrema" została wyeliminowana, zaś "drużyna Lecha Wałęsy" zaczęła "współrządzić" krajem. W ramach tego współrządzenia do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych udała się czteroosobowa komisja, zwana "komisją Michnika", która przez kilka miesięcy czegoś tam szukała, ale do dzisiaj nie wiadomo czego, bo nie tylko nigdy tego nie wyjaśniła, ale też nie pozostawiła po sobie żadnych śladów, chyba żeby za taki ślad uznać np. to, że z teczki "drogiego Bronisława" pozostały jedynie same okładki - ale oczywiście pewności żadnej nie ma. Coś jednak mogło być na rzeczy, bo oto 6 kwietnia 1990 roku poseł OKP Roman Bartoszcze podczas plenarnych obrad Sejmu powiedział, że opóźnienia decyzji o przejęciu przez państwo majątku po rozwiązanej właśnie PZPR są działaniem celowym, mającym umożliwić zniszczenie dokumentów świadczących o współpracy wielu osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa. Na te słowa zerwał się na równe nogi poseł OKP Bronisław Geremek, wzywając posła Bartoszcze do natychmiastowego odwołania tego zarzutu. Poseł Bartoszcze obstawał jednak przy swoim, wobec tego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Niczego jednak nie wyjaśniono, gdyż nie było takiej potrzeby; oto 11 kwietnia 1990 roku poseł Bartoszcze oświadczył, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana, bo tak naprawdę chodziło mu o poparcie apelu pana premiera Mazowieckiego o oddzieleniu "grubą kreską". Co się stało między 6 a 11 kwietnia 1990 roku? Czyżby poseł Bartoszcze w biały dzień zobaczył diabła w straszliwej postaci?
Tymczasem po przejęciu prezydentury od generała Wojciecha Jaruzelskiego przez Lecha Wałęsę po mieście zaczęły krążyć pogłoski o jakiejś "liście Milczanowskiego", którą minister spraw wewnętrznych miał sporządzić dla Biura Bezpieczeństwa Narodowego Kancelarii Prezydenta, a która zawierała personalia konfidentów zarówno ze sfer politycznych, jak i opiniotwórczych. Żadne konkrety jednak nie wyciekały na zewnątrz, więc o ewentualnym robieniu użytku z listy można było wnioskować jedynie na podstawie decyzji personalnych: awansów i degradacji.

Agenci do ujawnienia
Pewna zmiana sytuacji nastąpiła w początkach roku 1992, kiedy to Antoni Macierewicz, jako minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Olszewskiego, zaprosił do MSW dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której poinformował o powołaniu specjalnego zespołu archiwistów, którzy przygotują lustrację funkcjonariuszy publicznych, oczywiście na podstawie odpowiedniej ustawy. Ustawy jednak jakoś nie było, a tymczasem w kwietniu 1992 roku Krzysztof Wyszkowski, podówczas doradca premiera, powiedział publicznie, iż traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, ponieważ strona niemiecka straszyła ministra Krzysztofa Skubiszewskiego ujawnieniem jego agenturalnej przeszłości. Było to poważne oskarżenie ministra właściwie o zdradę stanu, ale ku powszechnemu zdumieniu wszyscy udali, że nie słyszą. W takiej sytuacji poseł Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke 28 maja 1992 roku przedłożył Sejmowi projekt uchwały nakazującej ministrowi Spraw Wewnętrznych przekazanie Sejmowi informacji, kto z posłów, senatorów, ministrów i wojewodów był w przeszłości tajnym współpracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa bądź Służby Bezpieczeństwa. Uchwała ta nie przewidywała żadnych sankcji wobec kogokolwiek; chodziło bowiem tylko o ujawnienie agenturalnych epizodów w życiorysach państwowych dygnitarzy, żeby nie mogli być przez nikogo z tego powodu szantażowani i nie robili żadnych potajemnych ustępstw, za które Polska będzie musiała w przyszłości zapłacić.
Uchwała została przez Sejm przyjęta, chociaż wywoływała mieszane uczucia. Jedni posłowie nie ukrywali radości, podczas gdy inni, np. Jacek Kuroń czy Jerzy Ciemniewski - nie ukrywali oburzenia. Poseł Ciemniewski, obecnie sędzia Trybunału Konstytucyjnego, nawet "zrzekł się" mandatu, to znaczy tak krzyczał, opuszczając salę sejmową. Naturalnie niczego się nie zrzekł, bo wkrótce objął nawet przewodnictwo sejmowej komisji badającej prawidłowość wykonania uchwały lustracyjnej przez ministra Macierewicza, ale katońską pozę zademonstrował.
Tymczasem minister Macierewicz, uznając widocznie, że przedłożenie Sejmowi żądanej informacji, która stanowiła tajemnicę państwową, wymaga jakichś pełnomocnictw mocniejszych niż uchwała, próbował stworzyć ad hoc jakąś komisję czy coś w tym rodzaju, ale bez skutku. 3 czerwca 1992 r. złożył wizytę w Belwederze, podczas której prezydent Wałęsa próbował uzyskać od niego zapewnienie, że "wszystko będzie w porządku". Warto i dzisiaj obejrzeć telewizyjną relację z tamtej rozmowy, bo więcej ona wyjaśnia niż słowa, które wtedy padły.

"Nocna zmiana"
Następnego dnia, tj. 4 czerwca 1992 roku, w godzinach rannych minister Macierewicz zjawił się w Sejmie z trzema rodzajami zapieczętowanych kopert opatrzonych nadrukiem "Tajne specjalnego znaczenia". Jedne z nich dostarczył członkom Prezydium Sejmu, drugie - przewodniczącym klubów i kół poselskich, a trzecie - wszystkim posłom i senatorom. W tych ostatnich kopertach znajdowała się informacja o stanie zasobów archiwalnych MSW, z której wynikało, iż część dokumentów została zniszczona, ale przedtem ich zawartość została utrwalona na mikrofilmach w co najmniej trzech kompletach i że dwa z tych kompletów znajdują się "za granicą", a jeden "w kraju". Nietrudno było się domyślić, że jeden z "zagranicznych" kompletów mikrofilmów jest w Moskwie, a drugi - prawdopodobnie w Koblencji, gdzie mieści się główne archiwum Republiki Federalnej Niemiec. Zagadkowe natomiast było sformułowanie o trzecim, który miał być "w kraju". Gdyby był w sejfie MSW, to prawdopodobnie tak by to było sformułowane. Natomiast określenie "w kraju" mogło oznaczać, że jest on poza MSW, w posiadaniu jakiejś mafii, która traktuje go jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa, a może nawet kontroli nad agentami. W kopercie dostarczonej przewodniczącym klubów i kół poselskich były 64 fiszki z nazwiskami osób odnotowanych w archiwach MSW jako tajni współpracownicy lub kontakty operacyjne UB lub SB, zaś w kopercie trzeciej, którą otrzymali członkowie Prezydium Sejmu, znajdowała się informacja, iż w archiwach MSW w charakterze tajnego współpracownika zarejestrowany jest prezydent Lech Wałęsa i marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski.
Tego dnia w Sejmie panowała atmosfera gorączkowego wyczekiwania. Niektórzy przewodniczący klubów i kół poselskich od razu otworzyli koperty i udostępnili zawarte w nich informacje członkom swoich klubów i kół, ale jeden postąpił inaczej. Zwołał posiedzenie klubu i zanim złamał pieczęcie, wezwał dawnych konfidentów, żeby sami się ujawnili. Powstała zabawna sytuacja, bo wstało kilku posłów, a po otwarciu koperty okazało się, że jeden z nich wstał "niepotrzebnie". W ten sposób narodziło się podejrzenie, że konfidenci SB przejęci przez Urząd Ochrony Państwa nie zostali wówczas ujawnieni.
Charakterystyczne było w tym dniu również zachowanie prezydenta Wałęsy. W godzinach rannych przekazał do Polskiej Agencji Prasowej utrzymane w duchu pokory oświadczenie, że wprawdzie w młodości podpisał jakieś tam dokumenty, ale zawsze kochał Polskę i chciał dobrze. Kiedy jednak okazało się, że czas mija, a premier Jan Olszewski nie wykazuje żadnej inicjatywy, to oświadczenie zostało z PAP wycofane, a wkrótce pojawiła się wiadomość, iż prezydent skierował do Sejmu wniosek o natychmiastowe odwołanie rządu. Dzisiaj już wiemy, że ten wniosek został politycznie przygotowany jeszcze w nocy z 3 na 4 czerwca, podczas tzw. nocnej zmiany, ale widocznie prezydent Wałęsa nie był do końca pewien rozwoju wypadków i stąd ta poranna "pokorna" deklaracja.
Rząd został odwołany, i to do tego stopnia, że nazajutrz wiceminister Milczanowski nie wpuścił do gmachu MSW swego formalnego zwierzchnika ministra Macierewicza. Opowiadano sobie wówczas w Warszawie w charakterze dowcipu, że pan Milczanowski jest wyznawcą buddyzmu, i to w jakiejś radykalnej postaci, która stoi na gruncie skrajnego solipsyzmu, w związku z czym mógł potraktować ministra Macierewicza jako upiora, wobec którego nie ma żadnych zobowiązań. Jeśli pominąć ten buddyzm, to taki sposób postępowania miał wszelkie cechy zamachu stanu i pewnie gwoli zatarcia tego niemiłego wrażenia "drogi Bronisław" o próbę przeprowadzenia zamachu stanu oskarżył Jana Olszewskiego. Była to niestety nieprawda, ale tym chętniej oskarżenie to zostało podchwycone przez niektóre media z "Gazetą Wyborczą" na czele, gdzie nawet narodowa poetessa dołożyła sobie liść do wieńca sławy, na tzw. społeczne zamówienie publikując okolicznościowy wierszyk pod tytułem "Nienawiść". Trudno się temu dziwić, skoro jeden sławny dzisiaj publicysta telewizyjny 4 czerwca, chwyciwszy na korytarzu sejmowym prezydenta Wałęsę za rękaw, błagał: "panie prezydencie, niech pan nas ratuje!". Kogo jeszcze miał na myśli, mówiąc "nas"? - może kiedyś nam powie. Zresztą - co tam publicysta, niechby i sławny, kiedy przecież sam Adam Michnik oświadczył, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego i Macierewicza "nie czuł się bezpiecznie". No jasne - gdzież bezpieczniej, jeśli nie w Służbie Bezpieczeństwa? I oświeci, i uspokoi...

Historia się powtarza
Po tym przesileniu rządowym rozpoczęła się operacja tak zwanego przeczesywania terenu. W tym przypadku przybrało ono postać z jednej strony - sejmowej komisji mającej zbadać, czy minister Macierewicz wykonał uchwałę lustracyjną prawidłowo, a z drugiej - postać Trybunału Konstytucyjnego, który miał uchwałę lustracyjną Sejmu pozbawić mocy obowiązującej pod pretekstem jej niezgodności z Konstytucją. O ile mi wiadomo, praca sejmowej komisji polegała m.in. na lekturze dokumentów dotyczących osób umieszczonych na "liście Macierewicza", żeby na tej podstawie ocenić, czy ich umieszczenie tam było zasadne, czy nie. Na podstawie rozmów z niektórymi posłami uczestniczącymi w tej komisji mogę powiedzieć, że dokumenty, z którymi oni się zapoznali, uzasadniały uznanie tych osób za tajnych współpracowników UB i SB w stu procentach. Jednakże komisja została zdominowana przez polityków wrogich lustracji, którzy nie dążyli do ustalenia żadnej prawdy, tylko wykonywali zadanie pogrążenia i lustracji znienawidzonego Macierewicza.
Najwyraźniej podobną misją został obarczony niezawisły Trybunał Konstytucyjny. Wprawdzie komisja pod przewodnictwem posła Ciemniewskiego uchwaliła, że Macierewicz uchwałę lustracyjną wykonał "źle", ale dopóki ona obowiązywała, to zawsze ktoś mógł wykonać ją inaczej, a nawet "dobrze". Ta możliwość spędzała sen z powiek szermierzom jawności życia publicznego, którzy doznać mogli ukojenia tylko w przypadku uchylenia znienawidzonej uchwały. Tu jednak wyłonił się pewien problem prawny, że zgodnie z Konstytucją i ustawą TK mógł badać zgodność z Konstytucją ustaw i innych aktów prawnych. Tymczasem uchwała Sejmu nie była aktem prawnym w rozumieniu ustawy, ponieważ została zaadresowana do konkretnego człowieka - ministra spraw wewnętrznych - podczas gdy akt prawny skierowany jest do nieokreślonej liczby adresatów. Trybunał zatem nie powinien w ogóle uchwałą lustracyjną się zajmować - i na takim właśnie stanowisku stanął prof. Wojciech Łączkowski, pisząc swoje votum separatum do wyroku. Jednak większość sędziów TK przeszła nad tymi wątpliwościami do porządku i uznała uchwałę za sprzeczną z Konstytucją. Z tej gorliwości w wypełnieniu misji doszło do sytuacji tragikomicznej. Oto Trybunał zamknął rozprawę o godz. 14.30, zapowiadając ogłoszenie wyroku na godz. 16.00. I rzeczywiście - po upływie półtorej godziny Trybunał nie tylko się naradził, nie tylko zredagował orzeczenie, nie tylko sporządził uzasadnienie, ale jeszcze maszynistka zdążyła je przepisać aż na 30 stronach maszynopisu! Na widok takiego stachanowskiego tempa stający przed TK z ramienia Sejmu mecenas Maciej Bednarkiewicz zauważył z goryczą, że gdyby Trybunał odroczył ogłoszenie wyroku chociaż o jeden dzień, to zachowane zostałyby chociaż pozory przyzwoitości. Wtedy jednak Trybunał najwidoczniej stał na stanowisku, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". I tak to się wtedy skończyło, no a teraz, po 15 latach, historia się powtórzyła. Może by tak 4 czerwca ustanowić świętem konfidenta?
Stanisław Michalkiewicz
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 18:31, 02 Cze 2007    Temat postu:

Prezes PZU funduje premie swoim znajomym

Znów wojna w PZU. Prezes Jaromir Netzel odsunął od pełnienia obowiązków wiceprezes Jolantę Strzelecką. Zrobił to akurat w momencie, gdy Strzelecka zainteresowała się ogromnymi premiami, które wypłacił m.in. swojej bliskiej znajomej - informuje "Newsweek" na swojej stronie internetowej.
Szczególnym uznaniem prezesa PZU cieszy się Dorota Jakowlew-Zajder, trener-psycholog, jego bliska znajoma z Trójmiasta. Jakowlew zarabia co miesiąc ponad 40 tys. zł, dorabia także w kilku radach nadzorczych. Decyzją Netzla dostała za pół roku pracy w PZU premię w wysokości ok. 150 tys. zł. Prezes wynajął też dla niej 90-metrowy apartament w atrakcyjnej dzielnicy Warszawy i oddał do dyspozycji audi A4 - wszystko na koszt PZU - podaje "Newsweek".
Tygodnik pisze także o innych osobistych doradcach prezesa, którzy dostali gigantyczne premie. To właśnie stało się przyczyną konfliktu z wiceprezes Jolantą Strzelecką. Nie podobało jej się to, że Netzel obciął pensje pracownikom po to, by nagrodzić swoich znajomych. W tej chwili pani wiceprezes jest formalnie na urlopie, jednak - jak podaje "Newsweek" Netzel zabiega u ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego o jej odwołanie. Wyrzuca też dyrektorów z pionu Strzeleckiej. - Premie dla wyższej kadry kierowniczej PZU SA oraz PZU Życie SA za rok 2006 zostały przyznane na podstawie regulaminu Zarządzanie Przez Cele uchwalonego przez poprzedni zarząd - tłumaczy Michał Witkowski, rzecznik PZU.
Jolanta Strzelecka nie chce się wypowiadać o swym konflikcie z Netzlem.



Szaber trwa w najlepsze ani kaczor ani CBA o niczym oczywiście nie wiedzą możliwe że koperta trafiła również pod ich adres.
PiS kaczory i dno.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 18:52, 02 Cze 2007    Temat postu:

Dorn: w Polsce nie ma "zamordyzmu"
W Polsce nie ma "zamordyzmu" - powiedział marszałek Sejmu Ludwik Dorn, odpierając zarzuty liderów SLD. Dodał, że nie można też mówić o kompromitacji, czy bankructwie polskiej polityki zagranicznej.
Dorn, odniósł się do wystąpienia lidera SLD Wojciecha Olejniczka podczas konwencji tej partii. Marszałek Sejmu nazwał wypowiedzi Olejniczaka "farsową retoryką".

- Jeśli chodzi o "zamordyzm", to ja już nie chcę sięgać do takich tanich chwytów retorycznych. Pan Olejniczak i jego koledzy, którzy przecież po wolności chodzą, są najlepszym przykładem, że "zamordyzmu" nie ma. Ale to traktuję jako żart. Jeżeli nie ma się żadnych argumentów realnych, to sięga się po tego typu dość farsową retorykę - powiedział Dorn. Dodał, że - jego zdaniem - polska polityka zagraniczna odnotowała w ostatnim czasie szereg sukcesów. - Owszem, można nas krytykować w polityce zagranicznej, za to, czy za tamto, ale mówienie o bankructwie polityki zagranicznej jest całkowitym odrywaniem się od faktów - ocenił.


No to wymieńmy te sukcesy polityki zagranicznej.
1.???
2. ???
3.???
4.???
5.???
6 Dobre stosunki z Bułgarią
7. Bratnie stosunki z Chinami
8. Wymiana doświadczeń z Białorusią
9.???
10.???
Niestety to chwilowo wszystko no może jeszcze tylko to że z Polskim MSZ pani Ania zmieniła fryzurę.
Co Durn to Durn.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 21:45, 02 Cze 2007    Temat postu:

Polityczna droga Bronislawa Komorowskiego!!!

W polityce zwykle nie szuka się przyjaciół

Pan Bóg czuwał - mówi Bronisław Komorowski DZIENNIKOWI. I na rumianej, sympatycznej twarzy polityka pojawia się na moment cień. Siedzimy w gabinecie wicemarszałka Sejmu tuż przed konwencją Platformy Obywatelskiej.

Komorowski uwija się jak w ukropie. Umawia przez telefon partyjne spotkanie na drugim końcu Polski. Nazajutrz wsiądzie do samolotu o szóstej rano. Ostatni objazd po regionach przed partyjnym zjazdem.

Jednak odrywa się, aby opowiedzieć, ale nie o kolejnej parlamentarnej potyczce. W 1971 roku początkujący student historii Bronek Komorowski robił z grupą kolegów antykomunistyczną konspirację. W czasach, gdy nie było zorganizowanej opozycji, a za samo wystąpienie przeciw władzom można było pójść na wiele lat do więzienia, oni zdobyli skądś pistolet.

Zamierzali zastrzelić milicjanta - na ulicy Obozowej na warszawskiej Woli. Ale nie mogli kupić amunicji, a potem mama kolegi znalazła broń. Browning wylądował na dnie wolskiej glinianki. Dziesięć lat później podobna grupa chłopców zastrzeliła na początku stanu wojennego sierżanta milicji Karosa. Doszło do tego zaledwie przystanek od miejsca, gdzie planował to zrobić Komorowski.

Rewolucjonista spełniony
Dziś mówi o tamtym epizodzie jak o czymś bolesnym. Ktoś, kto zna Komorowskiego późniejszego, tego z czasów niepodległego państwa, może przyjąć tę dawną historię ze zdziwieniem. Uprawiając politykę w wolnym demokratycznym państwie, odmieniał przecież słowo "kompromis" przez wszystkie przypadki. Nie szukał zwady, wypowiadał sądy na ogół niekontrowersyjne. Nie podnosił głosu, nawet gdy czasami trzeba było krzyczeć - przeciw skorumpowanemu, niesprawnemu państwu. W oczach życzliwych - trzeźwo myślący pragmatyk. Dla krytyków - polityk dostosowujący się do okoliczności. "Jestem rewolucjonistą spełnionym" - mówi sam o sobie.

Ale jest jeszcze inny Bronisław Komorowski. Od blisko dwóch lat w imię polityki umiaru bijący we wszystkie możliwe miejsca "rewolucyjne" PiS. Do koalicji PiS z PO nie doszło na skutek nieudanych negocjacji Kaczyńskiego z Tuskiem. Ale ja miałem wrażenie, że do niej nie dojdzie, gdy Komorowski mówił podczas kampanii z uśmiechem do kamery: "Ja znam się lepiej na polityce prorodzinnej od lidera PiS. Po mojej stronie jest pięcioro dzieci. Po jego stronie - plaża, no i kot". Był to boleśniejszy cios - przyznajmy, poniżej pasa - niż najbardziej miażdżąca polemika.

Ta przemiana w partyjnego zagończyka kryje zresztą coś więcej. "Kiedy go widywałem w latach 90., był miłym człowiekiem, który na politycznych spotkaniach umilał innym czas rymowankami własnego autorstwa. W PO zobaczyłem w nim zręcznego gracza" - dzieli się wrażeniami partyjny kolega.

Sam Komorowski powiedział o sobie niedawno z sejmowej trybuny: "Nie jestem politycznym brojlerem, rozwijałem się długo". Złośliwi dopowiadają, że tym razem nie adresował tych słów do Kaczyńskich, ale do Jana Rokity, "cudownego dziecka", człowieka, który w wieku 33 lat został szefem Urzędu Rady Ministrów, rzeczywiście rządzącym Polską, a dziś dał się przegonić Komorowskiemu w wewnątrzpartyjnej rywalizacji. Bo 55-letni "dobroduszny autor rymowanek" przesuwa się z pozycji na pozycję, wyżej i wyżej.

Cierpliwy, jeden z tych polityków, który przez 18 lat IV RP poczynił największe postępy. Trudno się dziwić, że programowa konwencja stała się jego show. Wystąpił na niej wśród błysków fleszy jako autor partyjnego programu, tak naprawdę jako druga osoba w PO.
"Nie dziwiłbym się, gdyby po wyborach został premierem. A po ewentualnej porażce Tuska w elekcji prezydenckiej zajął jego miejsce na fotelu lidera partii" - mówi nie bez podziwu polityk PO.

Miałem umrzeć młodo
W roku 1971 Bronek Komorowski został "zgarnięty" z grupą kolegów z harcerstwa z mieszkania profesorowstwa Doroszewskich. Debatowali o ekumenizmie, ale Służba Bezpieczeństwa widziała w nich zalążek groźnej grupy konspiracyjnej. Gdy Bronek siedział jeszcze w areszcie, jego wypuszczony wcześniej starszy kolega Antoni Macierewicz dzwonił do rodziców zatrzymanych, tłumacząc sytuację. Wysłuchiwał po kolei narzekań na brak odpowiedzialności. Ale ojciec Bronka, afrykanista z ziemiańskiej i niepodległościowej rodziny, miał zupełnie inne uwagi. "No, wreszcie coś się dzieje. Wreszcie zaczęliście coś robić".

"Mój stryj nazywał się Bronisław. Został rozstrzelany w wieku 16 lat za polską konspirację na Litwie podczas wojny. Dostałem po nim imię i miałem umrzeć młodo jak on" - opowiada Komorowski. Zanim zaczął płacić w niedemokratycznym państwie cenę własnych wyborów, płacił za "niesłuszne" pochodzenie.

Dzieciństwo spędził w biednym baraku w Józefowie - w jednym pokoju z rodzicami i dwiema siostrami. Potrafi godzinami opowiadać o malowniczości tamtego miejsca. O sąsiadach, wśród których był złodziej, prostytutka, wiecznie pijany milicjant i kobieta lecząca ziołami. Przenieśli się stamtąd wraz końcem stalinizmu. Było trochę lepiej, ale nie bogato.

Syn "podejrzanej rodziny" konspirował od czasów licealnych, a kiedy w 1976 roku powstała zorganizowana opozycja, zaraz do niej przystąpił. Początkowo pomagał KOR-owi, jeździł do Radomia wspierać wyrzuconych z pracy i sądzonych robotników. Ale ostatecznie zakotwiczył się w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wprowadził go tam... ojciec.

Do bardziej "prawicowej" (choć te podziały były wtedy trochę umowne) organizacji bliżej mu było ideowo. "Lewicowi KOR-owcy mówili o poprawianiu socjalizmu" - opowiada. Wspomina o swoich pierwszych kontaktach z dawnymi komandosami, bohaterami Marca ’68, którzy dawali przywiązanym do haseł "Bóg, Honor, Ojczyzna" chłopcom prasę socjalistycznej lewicy z lat 30. do studiowania.

I był inny powód. Komorowski to wieloletni harcerz, który na dokładkę wcześniej się ożenił. "KOR-owcy najeżdżali mieszkanie, długo siedzieli, przynosili wódkę. A ci z ROPCiO... Pamiętam, dwóch młodych ludzi pod krawatem przynosi mi bibułę. Całują moją żonę w rączkę i siedzą przy herbatce" - objaśnia swoje ideowe meandry dzisiejszy wicemarszałek.

Jednym z tych gości był niedawny prezes telewizji Jan Dworak, do dziś zaprzyjaźniony z Komorowskim. "Krawat noszę rzadko, więc coś się musiało Bronkowi pomylić" - prostuje, pytany o ten epizod. "Ale rzeczywiście były różnice atmosfery. W KOR bardziej artystyczna, u nas - bogoojczyźniana".

Koledzy z opozycji wystawiają Bronkowi jak najlepsze świadectwo. "Sympatyczny, dzielny, zawsze użyczał swojego mieszkanka" - opowiada Marian Piłka, dziś po przeciwnej stronie politycznej barykady. Kiedyś bezpieka zgarnęła ich obu podczas drukowania nielegalnych wydawnictw właśnie od Komorowskich. "Powiększała mu się rodzina, a to mieszkanko to była klitka na Bródnie. Wyjątkowo trudne warunki, żeby konspirować" - dodaje Andrzej Rosner, wtedy opozycjonista, dziś znany wydawca.

Na archiwalnych zdjęciach trzech chudych wąsaczy składa w 1979 roku wieniec pod Grobem Nieznanego Żołnierza. To jedna z patriotycznych nielegalnych manifestacji - a wąsacze to Komorowski, Dworak i Piłka. Po jednej z takich manifestacji Bronek został aresztowany i skazany na miesiąc aresztu - co w stosunkowo łagodnych gierkowskich czasach było karą dość surową. Sądził sędzia Andrzej Kryże, dziś wiceminister sprawiedliwości.

Nawet z tamtych trudnych czasów Komorowski jest wspominany jako osoba mało kontrowersyjna. "Zamknięto nas razem w Pałacu Mostowskich. Siedziało się z nim dobrze, co nie było regułą. Między współwięźnami czasem iskrzyło" - opowiada Jan Lityński, wówczas z KOR. Jan Dworak wspomina historię, gdy jego kolegę zamknięto do aresztu razem z Piłką. "Bronek porozumiał się ze strażnikami i zamówił przez nich obiad w bufecie. A Marian nie chciał z nimi w ogóle rozmawiać".

Nieśmiały, głodny autorytetu
Lata 80. to internowanie podczas stanu wojennego, potem znów konspirowanie. I etat nauczyciela historii w niższym seminarium duchownym w Niepokalanowie. Nauczycielska pensja musiała wystarczyć siedmioosobowej rodzinie. Komorowski lubi przypominać, że był przeciwnikiem Okrągłego Stołu.

Jego poglądy zmieniła dopiero praca w Urzędzie Rady Ministrów podczas premierostwa Tadeusza Mazowieckiego. Do pracy przyjęto go za protekcją Mariana Piłki, który znał dobrze ministra Aleksandra Halla.

Według znajomych Komorowskiego, miał on dwóch politycznych mentorów. Pierwszym był Antoni Macierewicz, którego poznał już na początku lat 70. "Tak, przyznaję się do fascynacji tą postacią, choć dziś, gdy mijamy się na schodach, mówimy sobie tylko dzień dobry" - opowiada Komorowski.

Macierewicz pokazywał mu świat rewolucji, choć sam zmieniał poglądy od wielbiciela radykalnej południowoamerykańskiej lewicy po zwolennika coraz mocniejszych więzi z Kościołem. Od 1989 roku guru staje się Tadeusz Mazowiecki, poznany w obozie internowania w Jaworzu, ale bliżej tak naprawdę dopiero podczas wspólnej pracy rządowej.

Ci idole są jak dzień i noc. Macierewicz impulsywny, trochę makiaweliczny, ale i nieuznający kompromisów. Człowiek walki. Z kolei Mazowiecki powolny, ostrożny, choć równie jak Macierewicz uparty. "On mi pokazał, czym jest państwo" - mówi Komorowski o pierwszym premierze III RP. Z jego poręki został wiceministrem obrony, a od 1991 roku posłem Unii Demokratycznej, choć do partii wstąpił dopiero trzy lata później.

"Bronek z tamtych czasów był głodny autorytetu. Więc <kupił> Mazowieckiego z jego filozofią powolnych zmian" - opowiada polityk prawicy. Są i bardziej złośliwe interpretacje. "Potrzebował jako nauczyciel z piątką dzieci szybkiego awansu. Bał się ryzyka, więc obstawił tych, którzy wtedy rządzili" - uważa dawny znajomy Komorowskiego.

Broni go Kazimierz Ujazdowski, dziś polityk PiS, wtedy pracujący w URM wraz Hallem i Komorowskim. "Bronek był naprawdę zafascynowany poglądami Mazowieckiego. Ale czasami potrafił się wybijać na niepodległość. W czerwcu 1992 roku, po nocy teczek, wbrew większości Unii Demokratycznej, w tym i Mazowieckiemu, wypowiedział się za lustracją. Był trochę wystraszony, ale trzymał się swego".

Jako poseł Unii Demokratycznej od 1991 roku chciał, aby to była partia szanująca tradycyjne wartości i racje katolików. Denerwował się antyklerykalnymi wystąpieniami klubowej koleżanki Barbary Labudy. Jednak w 1992 roku nie odszedł z klubu Unii razem z Hallem i Ujazdowskim. "Trudno mu było sobie wyobrazić świat poza unijnymi autorytetami" - uważa Ujazdowski. "Nie mogłem opuścić partii Mazowieckiego" - tłumaczy sam Komorowski.

"Niekonfliktowy, powszechnie lubiany" - wspomina Jan Lityński, który w sporach wewnątrz Unii Wolności stał często na przeciwstawnym biegunie. Inny polityk ówczesnego lewego skrzydła UW zapamiętał Komorowskiego jako lekko rozkojarzonego, ugodowego człowieka, onieśmielonego koniecznością występów w mediach.

"Gdy się z nami spierał, nie stawiał sprawy na ostrzu noża" - opowiada. W końcu jednak postawił. W 1995 roku bronił bezskutecznie przywództwa Mazowieckiego przed partyjną lewicą skutecznie forsującą Leszka Balcerowicza. Na początku 1997 wystąpił z UW, tworząc, między innymi z Janem Rokitą, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe.

Przesunęło go to na mapie politycznej w prawo - zwłaszcza od kiedy SKL przystąpiło do AWS. Tak naprawdę ówczesny Komorowski trzymał się trochę z boku ideowych waśni. Dlatego, bo postawił na szczególny temat - wojsko.

Za mundurem...
Może raczej postawiono na niego. Mazowiecki wyznaczył go na wiceministra obrony przy boku komunistycznego generała Floriana Siwickiego wiosną 1990 roku. Do tego niezdobytego wcześniej przez cywilów resortu wszedł razem z Januszem Onyszkiewiczem. Onyszkiewicz dostał tę propozycję, bo był mężem wnuczki Piłsudskiego. Komorowski - bo Mazowiecki kojarzył go z Tadeuszem Borem-Komorowskim, komendantem Armii Krajowej podczas Powstania Warszawskiego. Ta symbolika miała znaczenie - obaj mieli przywrócić komunistyczną armię narodowi. Zwłaszcza Komorowski - który dostał sprawy wychowawcze.

Gdy wręczono mu nominację, nie wiedział, gdzie jest budynek MON. Ledwie przedarł się przez wartownię przed budynkiem na Klonowej. Na pierwszym spotkaniu z oficerami z Głównego Zarządu Politycznego on patrzył na nich jak na ludzi KGB, oni na niego - jak na agenta CIA. Do gmachu tego ministerstwa będzie wracał często. Był wiceministrem za rządów Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej i Buzka. Wreszcie w latach 2000-2001 pełnił funkcję ministra.

Szybko wszedł w skład wąskiego grona polityków zajmujących się obronnością. Podczas wojen zdominowanego przez lewicę parlamentu z Wałęsą o wpływ na wojsko stawał - choć miękko - po stronie parlamentu. Chodziło przecież o europejski standard: cywilną kontrolę nad armią. "Wielu polityków, wchodząc do tego resortu, daje się zdominować przez generałów. Grozi to zwłaszcza ludziom odczuwającym zbytni respekt wobec munduru" - tłumaczył dziennikarzom w kuluarach Sejmu po kolejnej potyczce z Wałęsowskim Sztabem Generalnym.

Co ciekawe, szeptana plotka przypisywała także i jemu jako ministrowi ugodowość wobec generałów. Jednak generał Roman Polko, dziś wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a kiedyś dowódca jednostki Grom, widzi to inaczej. "Znał się na wojsku, a kiedy sztab generalny chciał rozgonić Grom, stanął w naszej obronie" - opowiada Polko. I przypomina, że działo się to przed atakiem terrorystycznym na World Trade Centre, gdy rola takich formacji nie była powszechnie doceniana.

Podczas prac nad programem PO były już minister zgłosił rewolucyjny pomysł przebudowy struktur dowódczych. W skrócie sprowadzał się on do odbiurokratyzowania sztabu. Był więc przeciwny do oczekiwań generalskiego lobby. I to jedna strona medalu. Ale jest i druga. Nigdy nie kwestionował pozycji WSI, choć przez lata te odziedziczone po PRL służby pozostawały pod bardzo słabą cywilną kontrolą. Dziś Komorowski zapewnia, że problem ludzi po sowieckich szkołach w WSI jest marginalny. I przypomina, że szyfry bolszewickiej armii w 1920 roku złamali dawni austriaccy oficerowie, tyle że już w polskich mundurach.

I jako minister, i członek opozycji łatwo nawiązywał wspólny język z politykami innych opcji. Do dziś jest w świetnych relacjach ze swoim następcą, SLD-owcem Jerzym Szmajdzińskim. Dzięki temu stał się współautorem ponadpartyjnego kompromisu - na jego mocy wojsko mogło liczyć na stałe finansowanie, na poziomie 2 procent PKB. Ale też dzięki temu ma dobre wejścia do obozu lewicy.

Pewien polityk SLD, komentując dorobek akurat nie Komorowskiego, ale Szmajdzińskiego, zauważył przenikliwie: "wojsko to taka dziedzina, w której niełatwo coś zepsuć, a łatwo błyszczeć". Może to przesada, ale rzeczywiście Komorowski uniknął ostrzejszej krytyki, która dotykała wielu ministrów.

Do wyborów 2005 rzadko też wdawał się w spory z innymi partiami. Jeszcze ostatnio, broniąc się w Sejmie przed błahymi zarzutami o zaakceptowanie wątpliwej transakcji podpisanej przez jego poprzednika, Janusza Onyszkiewicza, wykładał swoją filozofię w charakterystyczny sposób: "Jestem zawsze za kontynuacją".

Nie lubi rozróby
Ta maksyma stała się wyznacznikiem jego przekonań nie tylko w stosunku do obrony. Pytam o różnice między nim i Komorowskim Jana Rokitę. "Bronek ceni kontynuację, świat bez wstrząsów i niespodzianek. Ja stawiam na zmiany, a czasem na rozróbę. W tym sensie on lubi konserwować, a ja jestem niepoprawnym WiP-owcem" - żartuje Rokita, który w latach 80. działał w ruchu Wolność i Pokój, pełnym anarchizujących pacyfistów.

Ta różnica ma znaczenie o tyle, że według wielu świadków Komorowski miał poza Macierewiczem i Mazowieckim jeszcze jednego przewodnika. "Był zapatrzony w Janka Rokitę" - zapewnia Artur Balazs, który działał z obydwoma w SKL. Potwierdzają to dzieje ich kolejnych ruchów.

Razem kontestują w UW Balcerowicza. Razem tworzą SKL, a potem w wewnętrznych rozgrywkach Komorowski forsuje z powodzeniem kandydaturę Rokity na lidera. W zamian - jak wspomina ówczesny poseł AWS - to Rokita załatwia Komorowskiemu u Krzaklewskiego i Buzka kierownictwo MON. Wreszcie razem wchodzą do PO. Może to w zauroczeniu argumentami młodszego o siedem lat, elokwentnego Rokity tkwi tajemnica gwałtownych decyzji Komorowskiego - zwłaszcza tej o rozstaniu z unijnymi autorytetami. Co ciekawe, dziś obaj wypierają się na wyprzódki swojego politycznego związku.

"Podejmowaliśmy wiele takich samych decyzji, ale jak dwaj wyborcy, którzy od lat głosują jednakowo - na dwóch końcach Polski" - ironizuje Rokita. Komorowski zapewnia, że on był ze stajni politycznej Mazowieckiego, a Rokita - Geremka. "To prawda, nasze drogi sie przecięły. Ale ja ewoluuję od prawicowego radykalizmu do umiaru, a Janek odwrotnie" - definiuje Komorowski.

I w tym coś jest, ale czy chodzi tu tylko o klasyczne podziały na linii prawica - lewica? Podczas dyskusji w Platformie przed wyborami 2005 Rokita forsował hasło "Nicea albo śmierć", a Komorowski przestrzegał, że to zaszkodzi stosunkom z Unią Europejską. Rokita chciał radykalnej lustracji i likwidacji WSI, Komorowski - przeciwnie. Dziś na przypomnienie, że także lider PO Donald Tusk popierał twarde rozwiązania, odpowiada: "Ja zawsze wypowiadałem w tych sprawach swój pogląd".

Jeśli Platforma zaczęła dryfować od niejasnego programu IV RP do znajomego modelu III RP, Bronisław Komorowski jest tego kursu najgorętszym zwolennikiem. "On uważa, że konserwatyzm polega również na konserwowaniu praw i instytucji z ostatnich 18 lat" - zauważa Ujazdowski.

Równocześnie lubi się przedstawiać jako prawdziwy konserwatysta. Nawołuje do reprywatyzacji (w ustach człowieka z ziemiańskiej rodziny to naturalne), przypomina, że PO należy do chadeckiej międzynarodówki. "Ale w sprawie poprawki chroniącej życie używał retoryki brzmiącej miło dla ucha lewicy" - zauważa poseł PiS Jarosław Sellin. I dorzuca: "W Komorowskim czuje się nie tyle styl konserwatysty, co elitarność byłego członka Unii Demokratycznej".

Niepolityczna natura konserwatyzmu Komorowskiego wynika z całej jego biografii. Wolał współpracować z lepiej ułożonymi działaczami ROPCiO. "Żona była dla niego od początku oparciem, a przecież wśród ludzi opozycji z wiernością, stabilnością związków było bardzo różnie" - wspomina Piłka. Polityk zaproszony w latach 90. do ówczesnego ministra obrony maluje sugestywny obraz: "Wspaniałe mieszkanie pełne portretów przodków i dobrze ułożone dzieci, które podawały gościom przysmaki".

A równocześnie ważny polityk Platformy ma trudności z politycznym zakwalifikowaniem Komorowskiego. "Jego konserwatyzm to serwetki na stole, dobre wychowanie, piątka dzieci, dobra żona, mundur, patriotyczne pieśni. A ponad tym rozciąga się szerokie pole poglądów, które się zmieniają".

Dziś nie zmienia się jedno. Krytyka PiS jako partii zagrażającej stabilności państwa, wręcz niszczycielskiej. "Co to ma wspólnego z prawicą?" - spokojny zazwyczaj polityk ulega na chwilę emocji. Politycy partii rządzącej odpowiadają podobnymi emocjami. "To cyniczny polityk, chętny do koalicji z lewicą" - uważa rzecznik PiS Adam Bielan.

Polityczne szachy
Jego ataki na PiS nie pasują do wcześniejszego wizerunku - człowieka łatwo dogadującego ze wszystkimi. Nawet jeden z jego niepolitycznych znajomych przyznaje, że "Bronek w pewnym momencie trochę przesadził". "Zastanawiałem się, czy nie zaszkodzi to jego wizerunkowi człowieka kompromisu" - dzieli się obawami.

Komorowski nie ma takich wątpliwości. "Polityka się tabloidyzuje, więc trzeba mówić dosadnie i zrozumiale. A wskaźniki sympatii dla mnie rosną" - polityk potrząsa najnowszym sondażem. I rzeczywiście, coś jest w jego stylu bycia, że miotając nawet mocne oskarżenia z telewizyjnego ekranu, pozostaje sympatyczny i wiarygodny.

Dlatego można dyskutować, na ile ulega emocjom, a na ile świadomie gra kartą antypisowskiej twardości. Zwłaszcza że ten język daje mu popularność w partii. Poseł PO ze Szczecina Krzysztof Zaremba po długim peanie na cześć wiceprzewodniczącego, mówi o nim z dumą: "Czasem jest jak magnum 44, jak wystrzeli, zostawia dziurkę na wylot".

Popularność Komorowskiego potwierdza senator Platformy Jarosław Gowin. "Na początku klub reagował lekkim zaskoczeniem na jego ostre wypowiedzi. Ale w terenie zwolennicy PO go lubią. Opisują go jako człowieka rozsądnego i wiarygodnego" - opisuje wrażenia z podróży po Małopolsce.

Prywatnie jest nadal miły, nawet dla atakowanych polityków PiS. Ale jego jowialność bywa pozorna. "Od momentu gdy wyzwolił się od Rokity, Bronek stwardniał" - ocenia Artur Balazs. "Wtedy stał się samodzielnym rozgrywającym" - dodają inni. Jako szef mazowieckiego regionu partii do pewnego momentu zręcznie grał ze zwolennikami Piskorskiego. I potrafił się w porę wycofać, gdy zaczęło się z tym wiązać osobiste ryzyko. "Na zarządzie partii, kiedy wyrzucano kolejnych Piskorczyków, jęczał przy każdym nazwisku: No nie, na tego się już nie zgodzę. Ale ostatecznie zgodził się na wykluczenie wszystkich" - opowiada ważny polityk PO.

Przed ostatnim kongresem wywołał wrażenie, że będzie kandydować na przewodniczącego partii. Wdał się w niejasne kontakty z Pawłem Piskorskim. W partii krąży sugestywna opowieść: Tusk zaprasza do siebie Komorowskiego. "Bronku, spiskujesz przeciw mnie z Pawłem" - mówi. "Ja? Ależ to nieprawda" - zaprzecza indagowany. Tusk wymienia miejsce spotkania polityka z Piskorskim. "Ale teraz jestem tutaj" - zauważa przytomnie Komorowski. Zyskuje tym zagraniem stanowisko wiceprzewodniczącego.

Talent do roszad oraz antypisowska wojowniczość to niejedyne źródła sukcesu Komorowskiego. Jego umiejętności wygłaszania okrągłych opinii na każdy temat, okraszonych często dowcipem i dobre kontakty z dziennikarzami uczyniły go wymarzonym gościem telewizyjnych programów. Każdy, kto pamięta niepewnego posła Komorowskiego z początku lat 90. dostrzeże, ile się nauczył.

Bywało, że jeszcze w Platformie sprawiał wrażenie bon vivanta unikającego ciężkiej partyjnej pracy. Często znikał z zarządów, stosując wypróbowany trick wszystkich, którzy nienawidzą długich nasiadówek: zostawiał na krześle swoją walizkę, którą już po zebraniu zabierał asystent. Podczas jednego z politycznych kryzysów okazało się, że pojechał na polowanie.

Ale te epizody to już historia. Obecny Komorowski to polityk pracowicie wertujący stosy opracowań, umiejący się przygotować do każdego tematu, uczący się w późnym wieku angielskiego. "Działkę" wojskową porzucił jako zbyt hermetyczną. Tematyka zagraniczna jest bardziej prestiżowa. To dobry punkt wyjścia do sięgnięcia jeszcze wyżej.

Historia Bronisława Komorowskiego jawi się jako historia sympatycznego człowieka, który w latach PRL-u w imię tradycji rodzinnej i patriotycznych emocji stał się bojownikiem, ale z ulgą porzucił ten typ aktywności, gdy przyszła wolna Polska. A potem to również historia polityka pełną gębą: zręcznego, twardego. "Politykę traktuje jak partię szachów" - opisuje obrazowo jego partyjny kolega.

Popularny w partii Komorowski pozostaje jednak generałem bez wojska. "Rokita najpierw uwodzi ludzi, potem ich odpycha. Bronek, mimo całej swojej sympatyczności, trzyma ich na dystans" - uważa ważny polityk PO. "Polityka nie jest dobra do przyjaźni" - mówi szczerze Komorowski. Sam kultywuje przede wszystkim dawne kontakty - z harcerstwa, opozycji. To z tymi ludźmi spotyka się, by śpiewać kolędy podczas Bożego Narodzenia.

Jego partyjni koledzy dopowiadają: Komorowski nie potrafił zrozumieć emocjonalnego napięcia między Rokitą i Tuskiem, którzy traktowali się jak mąż i żona w trakcie rozwodu. Jemu takie emocje są obce. To słabość? A może źródło siły.

Otoczony wianuszkiem współpracowników Tusk może postawić na samotnego Komorowskiego jako na szefa rządu - jeśli PO wygra parlamentarne wybory. Byłby w takiej sytuacji zdany na łaskę i niełaskę lidera. I gwarantowałby medialny sukces jako ktoś w rodzaju "Marcinkiewicza Platformy". Grzeczny spec od podobania się. A zarazem ktoś, kto - jak mówiono o nim już w otoczeniu Mazowieckiego - "ma zawsze porządek w papierach".

Tylko czy to wystarczy Platformie? Czy nie staje się ona, trochę i pod jego wpływem, nazbyt prozaiczna, pozbawiona odrobiny Rokitowego "szaleństwa". Jej program przygotowany pod okiem Komorowskiego - bez dawnych pomysłów na zmianę konstytucji, bez zapowiedzi uderzenia w przywileje władzy - jest wykalkulowany, wystudzony. Trochę jak on sam dzisiaj.

Można by powiedzieć: Bronisław Komorowski już wygrał. Tylko czy jako przywódca, przyszły szef rządu, nie poprzestanie na lawirowaniu. Czy okaże się zdolny do jeszcze jednej przemiany: w specjalistę od śmiałych, niekoniunkturalnych decyzji.

Piotr Zaremba, publicysta DZIENNIKA
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Sob 23:16, 02 Cze 2007    Temat postu:

Kurski: "łabędzi śpiew i krokodyle łzy" SLD
Poseł Prawa i Sprawiedliwości Jacek Kurski uważa, że słowa szefa SLD Wojciecha Olejniczaka dotyczące koalicji rządzącej to "łabędzi śpiew i krokodyle łzy" polityków, którzy przegrali wybory.
Podczas dzisiejszej konwencji programowej Sojuszu Olejniczak powiedział, że rząd zmierza do ograniczenia demokracji. - Państwo zamiast być przyjacielem staje się żandarmem - stwierdził przewodniczący SLD. Jego zdaniem, na policję i prokuratorów wywierane są ustne naciski, a ministrowie boją się podejmować decyzje, by nie być posądzonymi o korupcję.

Jacek Kurski powiedział w Radiu Gdańsk, że Polacy nie nabiorą się na język przewodniczącego SLD. Poseł PiS powiedział, że rząd odnosi sukcesy i idzie w dobrą stronę. Polityk Prawa i Sprawiedliwości ironizował, że powrót SLD oznaczałby również powrót "Andrzeja Pęczaka, Aleksandry Jakubowskiej i recesji". Wojciech Olejniczak podczas dzisiejszej konwencji ocenił też, że władza stara się ograniczać niezależność. Według niego, przykładem na to jest zmiana ordynacji wyborczej przed ostatnimi wyborami samorządowymi.


Tak orzekł Kurski PiSowska wyrocznia zapomniał jednak o swoich gdy tymczasem jego pryncypał to:
[link widoczny dla zalogowanych]

Kumpel z ferajny jak to chłop nieufny i wątpiący

[link widoczny dla zalogowanych]

No ten wiecznie niezadowolony.
[link widoczny dla zalogowanych]
Tacy ludzie właśnie stanowią prawo tacy ludzie stawiają się ponad wszystko i wszystkich.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 15:33, 03 Cze 2007    Temat postu:

Prezydent: na naszych oczach rodzi się ZBOWiD
Prezydent Lech Kaczyński w wywiadzie dla „Wprost” ostro krytykuje Aleksandra Kwaśniewskiego i tworzony przez niego Ruch na rzecz Demokracji. Według prezydenta, Kwaśniewski wraz z Lechem Wałęsą i Andrzejem Olechowskim sprofanowali historyczną salę Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego.
"Wprost": - Jak się pan czuje, kiedy Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski bronią demokracji?

Lech Kaczyński: - Na naszych oczach rodzi się nowy Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Z obroną demokratycznych standardów ma on jeszcze mniej wspólnego niż tamta fasadowa organizacja kombatancka z niepodległościowym podziemiem. Szkoda tylko, że ten spektakl odbywał się w Auditorium Maximum, historycznej sali, w której rozgrywały się wydarzenia marca 1968 r., nie wspominając już o późniejszych zebraniach komitetów obywatelskich. Moim zdaniem, ta sala została sprofanowana. - Krytyka rządów Prawa i Sprawiedliwości to profanacja?

- Nie chodzi o krytykę rządów, lecz żenującą obronę III Rzeczypospolitej z jej największymi patologiami.

- Uczestnicy twierdzą, że nie bronią patologii, lecz europejskich standardów demokratycznych.

- Tylko że te demokratyczne standardy mają twarz Mieczysława Wachowskiego, a pieniądze Wiktora Pinczuka. W tym sensie wspólne wystąpienie Wałęsy, Kwaśniewskiego i Andrzeja Olechowskiego jest całkowicie zrozumiałe. Ci panowie reprezentują grupę osób, których pozycja i przywileje zostały w bardzo poważnym stopniu zagrożone.

Cała rozmowa Doroty Kani, Marcina Dzierżanowskiego i Grzegorza Pawelczyka z prezydentem Lechem Kaczyńskim w najbliższym wydaniu tygodnika „Wprost", w sprzedaży od poniedziałku, 4 czerwca.
onet.pl
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 16:09, 03 Cze 2007    Temat postu:

Wabene kaczor trzęsie portkami bo wie że za ten ZAMORDYZM przyjdzie zapłacić a cena będzie wysoka. Nigdy więcej obłąkanych braci, powinni skończyć podobnie jak Iracki dyktator.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 17:40, 03 Cze 2007    Temat postu:

Cytat:
powinni skończyć podobnie jak Iracki dyktator.


Nie, to już klasyczny i kliniczny przykład paranoi.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 17:49, 03 Cze 2007    Temat postu:

Szimanku na myśli miałem osądzenie a nie pętelkę chyba że Ty o tym pomyślałeś wtedy paranoja to choroba zaraźliwa
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 18:19, 03 Cze 2007    Temat postu:

ehhh szkoda gadać, następny się tłumaczy i mi szimankuje...
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: Nie 19:47, 03 Cze 2007    Temat postu:

Czytaj wabene czytaj.
Rządowe busy woziły gości na weselu ministra
Rządowymi busami woził weselnych gości Piotr Ślusarczyk, minister w kancelarii premiera z LPR. Jeden z najbardziej zaufanych ludzi Romana Giertycha za wynajem busów nie zapłacił jednak ani grosza – informuje "Wprost".
Na weselu Ślusarczyka 26 maja bawiła się cała wierchuszka LPR, z wicepremierem Romanem Giertychem. Jak ustalił "Wprost", młody minister pożyczył z kancelarii premiera na tę okazję dwa mikrobusy marki Fiat Ducato wraz z dwoma rządowymi kierowcami. Oba samochody kazał podstawić pod Kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny na warszawskiej Starówce, gdzie brał ślub. Po mszy rządowe samochody zawiozły gości na wesele do podwarszawskiego Sękocina. Minister zwolnił kierowców dopiero nad ranem - po odstawieniu weselników do domu.

Wykorzystywanie przez Ślusarczyka rządowych aut dziennikarze potwierdzili w kancelarii premiera. - W zleceniu nie ma wzmianki o tym, że minister zamierza zapłacić za ich użytkowanie - powiedziała Beata Skorek z Centrum Informacyjnego Rządu. Możliwość odpłatnego wypożyczenia aut jednak istnieje, ale stawki są tak wysokie, że nikt z nich nie korzysta - czytamy na stronach Wprost.pl.


Znów kaczorek powie ze o niczym nie wiedział, kiepski z niego gospodarz chyba że koalicja znów był zagrożona a rozkradanie to znów nie tak wielki grzech to przecież wspólne. I tak mamy szczęście te busy to w ramach taniego państwa równie dobrze mógłby wziąć helikopter
Sam zobacz cudaku o co im chodzi w końcu do koryta po COŚ się pchali.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum POLITYKA 2o Strona Główna -> Felietony, Ciekawe Artykuły, Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 24, 25, 26  Następny
Strona 13 z 26

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin